"Awaryjne lądowanie"

   
 

Witajcie Ziemianie!  


Mam na imię Wojtek. Historia, która zostanie opisana, wydarzyła się naprawdę, choć wielu do dziś powątpiewa w kwestię jej autentyczności. A było to tak...
Pewnego dnia na mojej planecie – planecie „W", rozgorzała gorąca dyskusja na temat potrzeby wysłania kapsuły z jednym naszym przedstawicielem na planetę Ziemia. Pomyślałem, że zgłoszę się na ochotnika, bo od zawsze uwielbiam przygody i podejmuję często nowe wyzwania. Spośród wszystkich zgłoszonych kandydatów to właśnie ja zostałem wytypowany do tego kosmicznego rejsu. Rakieta, którą miałem odbyć tę podróż, została zaprogramowana na dziewięć miesięcy, bo właśnie tyle miał trwać ten lot. Nie wiem, skąd pomysł, żeby właśnie tyle czasu to trwało, ale nie mnie było dyskutować o zasadności decyzji podjętej przez starszyznę naszej planety. Ja wiedziałem tylko tyle, że po zakończeniu podróży opuszczę kapsułę mojej rakiety i wówczas rozpocznie się proces badania nowego globu.
Dowiedziałem się przy okazji, że po wylądowaniu i wyjściu na powierzchnię Ziemi warunki, w których przyjdzie mi żyć i otoczenie, w którym będę się poruszać, pełne będą uczucia zupełnie nowej jakości, które na mojej planecie jest nieznane, a które nazywa się „miłością". Na tamten czas w ogóle nie potrafiłem sobie wyobrazić potęgi i mocy rażenia tego zjawiska. Słyszałem wprawdzie, że to najważniejsze i zarazem najpiękniejsze ziemskie uczucie, ale nie mogłem znikąd dowiedzieć się, czym ono jest, jak pachnie, jak działa, jak smakuje i jakie efekty uboczne może powodować. Moja ciekawość była jednak wielka i postanowiłem nie czekać ani chwili dłużej. Rakieta została podstawiona. Wszedłem do kapsuły umieszczonej w jej wnętrzu, nacisnąłem, przycisk „start" i ruszyłem w drogę. 
Z początku podróż przebiegała nad wyraz spokojnie, miejsca w kapsule miałem całe mnóstwo i nawet zastanawiałem się, w jakim celu zbudowano rakietę o tak dużych wymiarach, skoro wiedziano, że w tę podróż wyruszę sam. Byłem przez cały ten czas dla siebie zarówno sterem, jak i okrętem. Czułem przy tym spoczywającą na mnie odpowiedzialność za powodzenia całej tej misji. 
Po kilku miesiącach lotu, w trakcie których nieustannie przygotowywałem się do życia na nowej planecie, kapsuła nawet kilkanaście razy w ciągu doby potrafiła poruszyć się, lekko zakołysać i przekręcić, to w jedną, to w drugą stronę. Były to jednak niewielkie turbulencje, na które nie zwracałem uwagi. Inna sprawa wydawała mi się natomiast o wiele ważniejsza, a mianowicie fakt, że w kapsule robiło się coraz mniej miejsca do swobodnego poruszania się. Na bieżąco śledziłem dane wyświetlające się na kokpicie, z których to dowiadywałem się, jak długo moja podróż będzie jeszcze trwała i kiedy przystąpię do lądowania.
Niedługo jednak sytuacja całkowicie się zmieniła. Nigdy w życiu nie spodziewałem się, że moja podróż zakończy się tak szybko i tak niespodziewanie. Do dziś nie wiem, co było lub co mogło być powodem mojego przedwczesnego lądowania. Nabieram jednak coraz większego przekonania, że całe to zajście nie było dziełem przypadku, ale los tak chciał. To szczególna sytuacja, bo na mojej planecie wszystko dzieje się po coś i bardzo rzadko można zaobserwować działanie spontaniczne. Mam nadzieję, że na Ziemi będzie trochę inaczej i że będę miał większą swobodę działania i większe pole manewru. 
Przy samym lądowaniu zaobserwowałem niesamowite zjawiska. Nagle zaczęły świecić się wszystkie lampki na moim panelu sterowania i rozległ się dźwięk alarmu. Następnie ogłoszono przez megafon, że będę podchodził do awaryjnego lądowania. Intuicja podpowiadała mi, że trzeba uciekać czym prędzej. Nie było nawet zbyt wiele czasu, żeby zabrać swoje bagaże podręczne. Co więcej, nie dałem rady spakować swojego dokumentu tożsamości. „Trudno" – pomyślałem – „trzeba się teraz ratować, a czas na to, żeby się przedstawiać, nadejdzie nieco później". Miałem ogromną nadzieję, że tubylcy będą rozumieć mój język  i że ja także zrozumiem ich mowę. Lądowanie było bardzo gwałtowne... można powiedzieć, że było wręcz spektakularne, a co więcej odtąd już nigdy nic nie było takie samo, jak kiedyś. Zaraz po opuszczeniu mojej kapsuły ujrzałem dokoła siebie nowego rodzaju istoty. Przypomniałem sobie, jak przed moim startem przywódca naszej starszyzny pokazywał mi na zdjęciu, jak wyglądają ludzie. Byłem niemal pewny, że tak, to byli oni. Jeden z nich podniósł mnie wysoko i uznałem, że to dobry moment, żeby się z nimi wszystkimi przywitać. Zacząłem więc wołać i krzyczeć, ale chyba nic nie rozmieli w moim języku. 
To, co zauważyłem, to wszyscy oni byli poddenerwowani i działali bardzo szybko. Nieprzerwanie starałem się przemówić do nich, przywitać się z nimi serdecznie i opowiedzieć im: kim jestem, skąd przybywam i w jakim celu. Niestety nikt nie słuchał moich wyjaśnień. Po chwili zabrano mnie do innego pomieszczenia, gdzie przeprowadzono na mnie cały szereg jakichś chyba eksperymentalnych badań. Później okazało się, że były to standardowe badania kontrolne, które każdy po tego typu podróżach przechodzi. 
Cały czas wydawało mi się, że jestem całkiem słusznej postury, jednak okazało się, że według ziemskiej miary moje 1690 gramów wagi, przy 44 cm wzrostu to bardzo niewiele. Na podstawie moich wyliczeń ustaliłem, że moja podróż była aż o 6 tygodni krótsza, aniżeli pierwotnie zakładano.  
Wkrótce po awaryjnym lądowaniu opuściłem kapsułę i samą rakietę, a po przeprowadzeniu wszelkich niezbędnych badań umieszczono mnie w bardzo dziwnym urządzeniu. Usłyszałem jedynie obco brzmiącą nazwę – „inkubator". Póki co przebywam w nim przez większą część dnia i nocy. Ponoć przechodzę teraz okres kwarantanny, a jej przebycie jest konieczne, zanim na dobre wyruszę w świat i zanim zacznę poznawać inne istoty ziemskie. No, ale tłumaczę sobie, że jak „mus to mus". W związku z powyższym nie upieram się, nie przeciwstawiam się temu wszystkiemu, tylko leżę spokojnie i z niecierpliwością czekam na ten moment, kiedy mnie wypuszczą. Przeczuwam i liczę na to, że tam na zewnątrz tego pomieszczenia spotka mnie coś wyjątkowego, a przekonanie to opieram na tym, że co jakiś czas z inkubatora wyciąga mnie pewna istota, która nazywa się „mamą" (cokolwiek ten termin oznacza). Ona ma chyba wobec mnie pewne plany, bo bierze mnie w ciągu dnia na ręce, przytula mnie (mówiąc coś o jakimś kangurze, czy kangurowaniu), mówi, żebym się nie poddawał i żebym walczył z całych sił. Przekonuje mnie, że jestem dzielny, a ona jest ze mnie dumna. Często słyszę z jej ust szept, gdy mówi do mnie: „Pamiętaj kochany, że jedyne o czym teraz masz pamiętać, to oddychanie. Na zmianę wdech i wydech, wdech i wydech, a resztą zajmę się ja". Zaczynam podejrzewać, że „mama" to ktoś dla mnie bardzo ważny i że bardzo zależy jej na mnie. Współpracuję z nią każdego dnia i zaczynam jej bezgranicznie ufać. Uczę się pilnie nowego języka, ludzkiego języka i  coraz więcej rozumiem. Wiem już na przykład, co znaczy, że jestem „silny", że jestem „odważny" oraz że jestem „wcześniakiem". Wiem też, że bycie wcześniakiem do czegoś zobowiązuje. Dlatego też każdego ranka budzę się pełen wiary i nadziei na lepsze jutro. Przekonuję się też każdego dnia, że uczucie zwane „miłością" jest faktycznie najważniejszym i najpiękniejszym uczuciem. Doświadczam tego na własnej skórze każdego dnia.
Jestem bardzo ciekawy, co wydarzy się w najbliższej, jak i dalszej przyszłości, jakie zmiany przyniosą kolejne dni. Z ust jednego Ziemianina, ubranego w biały fartuch, usłyszałem dość dziwny komunikat, że jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego, to już być może za kilka dni mam się szykować do domu. Nie rozumiem, co oznacza słowo „dom", ale gdzieś wewnątrz siebie czuję, że jeśli dotrę do domu w towarzystwie „mamy", to będzie nam tam razem dobrze, radośnie, ciepło, spokojnie i bezpiecznie. Cieszę się, że przybyłem na tę planetę, że wylądowałem, choć zbyt wcześnie, to pod pełną kontrolą, bo wiem, że życie na Ziemi będzie fascynujące i pełne niespodzianek. Przygodo trwaj!










Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty